Muzyka. Co byśmy bez niej zrobili? Chyba nie chcę sobie tego
wyobrażać. Jestem od niej uzależniona mimo że ani nie umiem grać na żadnym
instrumencie (chyba, że na nerwach), ani tym bardziej śpiewać. Nie wyjdę z domu bez słuchawek. Wrócę się po nie nawet, jeśli miałoby to
znaczyć że spóźnię się na autobus. Rozumiecie. Powaga sytuacji i te sprawy.
Jim Gystad nagle dostaje oświecenia. Nie byłoby w tym nic
dziwnego, wszak sytuacja w której się znajduje, jest do tego – powiedzmy –
odpowiednia. Jest w kościele. Ale to nie aniołowie, ani tym podobne istoty są
za to odpowiedzialne. Muzyka. Bo wiecie,
Jim Gystad jest producentem muzycznym, który chwilowo zwątpił w to, co do tej pory robił. Wtem, już niemal
pogodzony ze swoim marnym losem słyszy anielski
śpiew.
Można by pomyśleć, że ma coś nie tak z głową. Nie, nie jest
jeszcze tak źle. To Śpiewające Rodzeństwo Thorsen go tak zaczarowało, a w
zasadzie ich głosy. Rodzeństwo – dwie siostry i jeden brat, niegdyś, w sile
wieku koncertowali po Ameryce. Sprzedali setki tysięcy płyt. A później wszystko
jakoś się… rozpadło. Bo wiecie,
rodzeństwo Thorsen ma już prawie
osiemdziesiąt lat. Nie przelewki.
To jednak nie jest przeszkodą naszego bohatera, Jima. Gystad
ma odnośnie ich pewien plan. Niecny bo niecny, ale jakiś głos w głowie
podpowiada mu, że robi dobrze. W splocie wielu szczęśliwych i tych mniej
wypadków, osiąga to, czego chciał. Odkrywa kolejne karty historii, tej dobrze
wspominanej i tej, o której chciano jak najszybciej zapomnieć.
Leviego Henriksena poznałam już przy „Śnieg pokryje śnieg”
ale przyznam, że książka nie wywołała we mnie jakiś wielkich emocji. Chyba
nawet nie doczytałam do końca. Tej nie mogłam się oprzeć. Może nie jest to nic
wielkich lotów, jednak jak dla mnie miła odmiana po lejącej się wszędzie krwi i
trupach krok za krokiem. Dużo muzyki, dużo nadziei i wiary… Nic tylko wziąć ją
i czytać ;)


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz