Nie powiem, co w tym momencie powinnam robić a czego nie
robię. Przyszłam kilka chwil temu z kina i po prostu muszę wyrzucić z siebie to
wszystko, co we mnie siedzi. Podejrzewam, że soundtrack przed chwilą przeze
mnie włączony nie pomaga, no ale…
La la land. Siedem
złotych globów, czternaście (!!) nominacji do Oscarów. Szczerze wydawało mi
się, że to chyba jedna trochę na wyrost, no bo jeju, czy może być coś tak
genialnego? SIEDEM złotych globów? CZTERNAŚCIE nominacji? Powariowali,
myślałam. Później poszłam do kina i w zasadzie wyszłam….. i do tej pory nie
potrafię tego, co czuję, ubrać w słowa.
La la land przybliża
nam historię Sebastiana, jazzmana, który zakochuje się w początkującej aktorce.
Z niego z kolei taki jazzman jak z koziej dupy… trąba, bo niby jakieś tam swoje
marzenia ma odnośnie przyszłości, no ale żeby je spełnić musiałby się ugiąć a
to za bardzo mu się nie wydaje. Aktorka, Mia, też jakoś z tą swoją pasją nie po
drodze ma, no ale przecież się stara usilnie. By akcja się rozkręciła, kilkukrotnie,
oczywiście zupełnie przypadkowo, na siebie wpadają… I w sumie tak się zaczyna
nasza wspaniała przygoda, która długo w Was będzie siedzieć po obejrzeniu.
Do tej pory wydawało mi się, że musicale zupełnie nie dla
mnie są. No bo śpiewają, bo latają, bo wszystko przecież jest zaplanowane a
wygląda jak coś niespodziewanego i to jest głupie. Zdania ogólnie pewnie nie
zmieniłam, aczkolwiek odnośnie La la
landu wszystko tak ze sobą współgrało, piosenki, choreografie, te
uśmieszki, ta spodziewana niespodzianka… Wszystko zaplanowane tak, by
zaskakiwać – zaskakuje. Zauroczona jestem scenografią, bo choć akcja filmu
dzieje się we współczesności, stroje bohaterów, cały świat owiany pastelowymi,
delikatnymi barwami, nie wygląda tak współcześnie. Jednocześnie wszystko ze
sobą współgra, tworzy całość w którą z pozycji widza jestem w stanie uwierzyć.
Jeśli już w końcu uda nam się oderwać wzrok od tego
wspaniałego świata (okej, od Ryana Goslinga, ale to przecież wszystkie panie
wiedzą, więc nie czuję potrzeby się powtarzać) La la land okazuje się nie tylko wspaniałym musicalem pod względem
wyglądu, ale przede wszystkim… motywu przewodniego. Bo o marzeniach jest, o
tym, że trzeba je spełniać i pod żadnym pozorem nie odkładać na później. O tym,
że czasem te marzenia w głowie i w rzeczywistości wyglądają zgoła inaczej. Że
nie można mieć wszystkiego, jednak trzeba dążyć do celu. Chodzi też o miłość w
marzeniach, i marzenia w miłości. O to czy te dwie „rzeczy” mogą ze sobą
współgrać, czy jednak z góry można mówić
o niepowodzeniu.
Piękni aktorzy, scenografia chwytająca za serce, piosenki
które nie mogą wyjść z głowy, aż przede wszystkim historia dzięki której każdy
może chociaż przez chwilę poczuć łomot serca. O zakończeniu nie będę nic
wspominała, ci, co oglądali to wiedzą, ale moje serce pękło na milion małych
kawałków. Składam reklamację.
Jeśli nie byliście jeszcze w kinie przytoczeni tym „hypem”,
to mogę Wam z czystym sercem polecić. Idźcie, i oderwijcie się od tego
szaroburego zimnego świata bo naprawdę warto ;)
Wcale nie jestem psychofanką Goslinga i to nieprawda, że uwielbiam ten film już za to, że on tu gra. Pfff.
Wracając jeszcze do scenografii: wystarczy popatrzeć na te zdjęcia by się zakochać. Serio serio.
A soundtrack jest już do posłuchania na Spotify, jakby ktoś chciał (albo musiał).
A soundtrack jest już do posłuchania na Spotify, jakby ktoś chciał (albo musiał).





Brak komentarzy:
Prześlij komentarz