Nie mówcie, że nie
mamy niczego to powieść, którą niełatwo schować w jakiekolwiek ramy.
Historia dwóch rodzin szanghajskich muzyków, artystów nie jest ani łatwa do
opowiedzenia, ani tym bardziej łatwa do czytania. Opowiadana niejako z
perspektywy członkini jednej z rodzin, nie staje się łatwiejsza w odbiorze.
Marie, córka chińskich imigrantów, mieszkająca w Kanadzie,
przyjmuje pod dach swój, i swojej córki, studentkę która uciekła z Pekinu.
Pobyt owej dziewczyny zmusza czy motywuję kobietę do odsłonięcia kolejnych,
nieznanych jej kart historii swojej rodziny – historii, która nie jest ani
pokrzepiająca, ani tym bardziej trzymająca przy duchu. Problemy polityczne,
liczne tragedie, mniejsze czy większe, aż w końcu rządy tego, który wszystko
chciał podporządkować własnej osobie – także własnych obywateli, którzy
ponieśli największą z możliwych kar.
Wyobraź sobie rzekę, która zostaje odcięta od morza. Wydaje ci się, że dokądś płyniesz, ale to wyłącznie iluzja. I masz wrażenie, że mogłabyś utonąć w samej sobie. Tak się właśnie czuję. Rozumiesz mnie?
Choć przeczytałam tą książkę dosyć dawno, nie jestem w
stanie o niej nic powiedzieć. Oprócz tego, że to opowieść z gatunku tych, które
trzeba przeczytać. Choćby się miała nie spodobać, choćby miała męczyć – mnie
momentami męczyła – wypada ją znać. Bo mogę porównać ją do Małego życia, jeśli idzie o ogrom katastrof, determinację i jakąś
siłę w tym wszystkim, czego bohaterowie się dopuszczali. By przeżyć. I by jakoś żyć. W tle muzyka, wybitni
artyści, i ta właśnie determinacja, której nam, tak mi się zdaje, często brak.
Za egzemplarz książki dziękuję




Brak komentarzy:
Prześlij komentarz