Bardzo lubię poznawać i oglądać
nowe seriale. Nie ma niczego lepszego, od pierwszego zachwytu wynikającego z
tego, co na ekranie. Chociaż nie potrafię oglądać rzeczy łatwych i śmiesznych
(nie licząc Przyjaciół), i chociaż podczas oglądania zazwyczaj muszę wykazywać
się niezwykłym skupieniem… Lubię gapić się w ekran i pewnie szybko się to nie
zmieni.

MAKING A MURDERER
Steven Avery wiódł w miarę
normalne i proste życie. Do czasu. W 1985 został aresztowany i skazany na
trzydzieści lat więzienia, chociaż zarzekał się, że niczego nie zrobił. Miał
rację; w 2003 roku został zwolniony i uniewinniony. Szybko zaczął ubiegać się o
odszkodowanie, kilkadziesiąt milionów. Pieniądze zapewne nie zwróciłyby mu
straconego życia, były jednak możliwością do tego, by odbudować je od nowa.
Jednak ten ruch z jego strony nie spodobał się władzom. Tak przynajmniej
próbują przekonać scenarzyści Making a
murderer. Dwa lata po wyjściu na wolność, na terenie jego posesji policja
znajduje szczątki Teresy Halbach, zaginionej kilka dni wcześniej kobiety.
Podejrzenia od razu spadają na Avery’ego. W końcu był już karany, ma kryminalną
przeszłość (chociaż został uniewinniony). Zostaje oskarżony po raz kolejny,
znów trafia do więzienia. Podobno w zbrodni pomagał mu jego siostrzeniec,
Brandon, szesnastoletni i niepełnosprawny umysłowo chłopak. Na którym – znów,
wedle narracji dokumentu, policja wymusiła złożenie takich, a nie innych zeznań.
Na przestrzeni dwóch sezonów
przyglądamy się najpierw pierwszemu procesowi i śledztwu, które nie trzyma się
kupy. Ślady, a w zasadzie poszlaki nie są w stanie jednoznacznie wskazać
winnego. Jest ich przecież dwóch. I Avery, który przechodzi piekło nie po raz pierwszy,
oraz szesnastoletni chłopak o tak niskim IQ, że policja miała naprawdę duże
pole do popisu, by go w to wrobić. Taka jest w zasadzie narracja całego serialu
– scenarzyści wybielają postać bohatera, tłumacząc widzom, że to na pewno
zemsta policji za wniesienie sprawy o odszkodowanie. Jak śmiał żądać chociaż
odrobiny sprawiedliwości? W zamian dostaje proces – cyrk. Dowody rzekomo świadczące
o jego winie są jedynie poszlakami; zeznania jednego i drugiego nie trzymają
się kupy, poza tym Brandon za każdym razem mówi coś innego. Czy jego zeznania w
takim razie są wiarygodne? Nie dość, że sprawa mocno wpływa na psychikę oskarżonych,
to jeszcze dzieli rodzinę na pół. Starsi już rodzice Stevena, siostra, która
staje w obronie swojego niepełnoletniego syna. Drugi sezon, po takich a nie
innych wydarzeniach, z nową obrończynią na czele, tak samo śledzi przebieg pierwszego
procesu. Kobieta, jak internauci mówią „am I the only one who thinks she is
Annalise Keating in the real world?”, miażdży wszystko, co do tej pory udało
się ustalić poprzednim oskarżycielom i adwokatom. Wyłuszcza kolejne popełnione
w trakcie ówczesnego śledztwa błędy,
niedopatrzenia i stawia wszystko do góry nogami.
Bardzo w tym wszystkim denerwowało
mnie podejście właśnie policji. Choć starałam się być stronnicza, nie opowiadać
się po żadnej ze stron, momentami się nie dało. Jakikolwiek byłby efekt
śledztwa, jeśli rzeczywiście Steven by tego dokonał, sposób prowadzenia
śledztwa był po prostu (przynajmniej dla mnie) nie do pomyślenia. Dowody zebrane przez policję, te, które wcześniej
sami podrzucili na miejsce wydarzenia, zeznania, które się wykluczały… Jeśli rzeczywiście
chcieli doprowadzić do skazania, mogli to zrobić tak, by nikt nie miał się do
czego przyczepić. By widzowie, mieszkańcy okolicznych miejscowości, mogli
powiedzieć, tak, proces był sprawiedliwy, Steven tego dokonał. Tymczasem
usilnie próbując doprowadzić do jego skazania dają innym pole do popisu, do
wiary w to, że nic się nie stało.
Jednak to do widza zależy to,
jaką wersję wybierze. Czy Steven Avery rzeczywiście jest niewinny, a policja
próbuje go wrobić tylko dlatego, żeby uporać się ze sprawą? Czy może chodzi o
to odszkodowanie, trzydzieści milionów nie chodzi przecież piechotą. Do wielu
rzeczy można się przyczepić; na przykład i do tego, że Avery w kółko powtarza,
że niczego nie zrobił. Że te kości,
wyniki balistyczne, że to wszystko jest bujda. Robi z siebie ofiarę, nie broni
swojego siostrzeńca, nie bezpośrednio doprowadza do rozpadu rodziny. Więcej
spoilerować nie będę. Jeśli lubicie takie klimaty, serial jest naprawdę wart
obejrzenia. Choćby dla kilku ostatnich odcinków drugiego sezonu, gdzie na jaw
wychodzą takie fakty, że szczęka sama opada do ziemi. I długo nie może się z
niej podnieść.
Bardzo długo zabierałam się do
obejrzenia tego serialu. Kiedy się za niego wzięłam, zrozumiałam, że powinnam
zrobić to dużo wcześniej. „Sharp objects” opowiada historię młodej
dziennikarki, która wraca do miasteczka, w którym się wychowała, by napisać o tragedii,
jaka się tam wydarzyła. W niedługim odstępie czasu giną bowiem dwie młode
dziewczynki. Nie wiadomo, kto jest zabójcą, jednak blady strach pada na
mieszkańców. Mordercą może być każdy. Trzeba chronić swoje dzieci, nie wypuszczać
ich z domu. Czas, w którym wszyscy powinni się zjednoczyć, zaczyna wszystkich
mocniej dzielić. Przecież każdy może być tym winnym. Nikt nie zna przecież jego
intencji. Z jednej strony więc mamy tu trochę kryminalnych motywów, które
jednak nijak mają się do innych, dziejących się jednocześnie tragedii. Tych
rodzinnych.
Główna bohaterka, w której rolę
wcieliła się bezbłędna Amy Adams, ma za sobą ciężką przeszłość. Trudny wiek dorastania,
konfliktowa rodzina, która jakoś zbytnio się nią nie przejmowała, aż w końcu apodyktyczna
matka, która musi ustawiać wszystko wedle własnego widzimisię. Camille udaje
się jednak z tego wyrwać, przynajmniej tak się jej wydaje. Oddala się od swojego
miasteczka, znajduje pracę i ma wrażenie, że ten etap jest już za nią. A wtedy
wraca do miasteczka, zaczyna opisywać bieżące wydarzenia… i wszystko wraca do
niej ze zdwojoną, albo nawet ze strojoną siłą.
Problemy z alkoholem, w którym
znajduje ukojenie, wychodzące wydarzenia z przeszłości, niespełnione marzenia
aż w końcu apodyktyczność i prawda, która najzwyczajniej zwala z nóg. Przyznaję
jednak, że początek serialu, pierwszy i drugi odcinek trochę mnie znudziły. Inaczej:
były nudne. Nie wniosły nic do serialu, jedynie wprowadzały do historii,
momentami zagmatwanej, trochę niezrozumiałej. Przeszłość mieszała się z teraźniejszością.
Nie znajdziemy tu akcji pędzącej na łeb na szyję ani zwrotów akcji godnych
jakiegoś thrillera czy kryminału. Bohaterowie dochodzą do wniosków drogą
dedukcji. Myślą, kombinują, doszukują się prawdy. Próbują znaleźć ją w morzu
kłamstw. Jeśli dodać do tego genialną muzykę, zdjęcia takie, jakich nie
powstydziłby się film nominowany do Oscara, oraz aktorzy. Och, ci aktorzy. Amy
Adams, której do tej pory chyba nie widziałam na ekranie; Patricia Clarkson,
która w roli apodyktycznej matki była naprawdę przekonująca, aż w końcu Chris
Messina, do którego no nie można nie wzdychać, gdy zdejmuje z siebie koszulkę.
Oglądając serial po przeczytaniu
książki, byłam w stanie wyrobić sobie opinię, co jest lepsze. Szczerze? I to, i
to było równie dobre. Książkę polubiłam za możliwość wejścia w głowę bohaterów.
Serial, ponieważ przerósł moje oczekiwania. Zakończenie zmiażdżyło mnie
dokumentnie, nadal się po obejrzeniu ostatniego odcinka nie podniosłam.
Czy serial na podstawie tak
rewelacyjnej książki mógł się nie udać? Bardzo się tego obawiałam. Powieść
Jakuba Żulczyka pokochałam, nawet jeśli to stwierdzenie w odniesieniu do takiej książki po prostu nie pasuje. Dopiero
gdzieś przed samą jego premierą dowiedziałam się, że plany odnośnie stworzenia
serialu powstały… już w trakcie pisania książki! Rzekomo też została ona napisana
tak, by jak najlepiej było ją przerobić w scenariusz. Jeśli jest to prawda, tym
bardziej jestem pełna podziwu.
Serial, podobnie jak książka,
jest wulgarny. Nie ma się jednak czemu dziwić, jeśli weźmie się pod uwagę, że
akcja toczy się w narkotykowym świecie Warszawy, tym, o którym nikt nie pisze na pierwszych stronach okładek. To
nie pasuje przecież do obrazu ludzi, którzy odnieśli sukces i teraz chłoną i czerpią
z niego jak najwięcej się da. To okładkowe życie okazuje się jedynie ułudą,
skrzętnie podkolorowywaną przez różnej maści narkotyki. W takim świecie żyje
Kuba, główny bohater, grany przez Kamila Nożyńskiego. Jest dilerem narkotykowym,
najlepszym w całej Warszawie. To u niego wszyscy się „stołują”. Co ważne, sam
Jakub już nie bierze, ani nie pije. Trudno w to uwierzyć. Działało to tak przez
parę dobrych lat. Kuba dorobił się dużego mieszkania, dobrego samochodu, choć
zupełnie mu na tym nie zależało.
Wszystko zepsuło się w momencie,
w którym jego tożsamość wyszła na jaw. Dochodzi do kilku wypadków, sprawy wymykają
się spod kontroli, grunt pod jego nogami zaczyna się walić. Jak z tego wyjdzie?
Odsyłam do książki czy do serialu.
Sama już na sam koniec, bo chyba
za bardzo się rozpisałam, dodać, że bardzo mi się Ślepnąc od świateł podobało. Nie jest to na pewno łatwy serial do
obejrzenia; tak samo jak książka wymaga od widza całej uwagi. By się nie
pogubić, by dobrze zrozumieć to, co dzieje się na ekranie. A dzieje się tam, oj
dzieje. Mocną stroną obrazu są aktorzy, wydaje się, idealnie dobrani do swoich
ról. Czy mowa o Janie Fryczu, który wcielił się w postać gangstera, który wychodzi
z więzienia i musi pokazać ponownie, kto tu rządzi. Więckiewicz i większość
granych przez niego scen to mistrzostwo świata. Dodać do tego początkującego
jako aktora Nożyńskiego, piosenki Manaamu. Wniosek? Jak raz włączy się play, trudno
przystopować. Szkoda, że tak mało odcinków.
Nie planowałam się tak rozpisać. To są rzeczy, które oglądałam w
ostatnim czasie, a że idą święta i trochę wolnego, może akurat będziecie
chcieli coś obejrzeć.
Przed końcem roku postaram się uporać z jakimś małym podsumowaniem tego
roku. Nie jest on, czytelniczo, tak dobry jak zeszły, ale może też nie warto
przesadzać 😊