Ostatnio mam niebywałe szczęście
do trafiania na książki, które poważnie mną wstrząsają. Myślałam, że w końcu
wypożyczyłam jakąś spokojną lekturę, a tu się myliłam. Jestem chyba tym
gatunkiem człowieka, który mając słabe samopoczucie zamiast sięgnąć po coś wesołego, lubi się dobić. Zagłębiam się
więc w tym swoim smutku coraz głębiej, jesień mnie zajada, nie pokonuje, ale
pochłania, a ja cóż… wciąż czytam!
Tym razem padło na „Jak oddech”
Małgorzaty Wardy. Znów moją uwagę przykuła okładka, znów się skusiłam i znów…
nie pożałowałam.
Jasmin i Staszek znają się od
zawsze, podobnie jak ich mamy, które mogły na sobie polegać niezależnie od pory
dnia i nocy. Momentami mogłoby się wydawać, jakoby dzieci były rodzeństwem, bo
w takim duchu były wychowywane, choć nie łączyły ich żadne więzi krwi. Jednak
młodych coś do siebie ciągnęło. Już wtedy wiedzieli, że nie są sobie obojętni.
Wiedzieli, że w przyszłości chcą ze sobą być, że chcą razem założyć rodzinę.
Wówczas byli dziećmi, jednak to, co sobie postanowili, miało szansę się spełnić
– tuż po ukończeniu szkoły średniej ze sobą zamieszkali. Ta sielanka, to spełnienie marzeń nie trwa jednak długo,
bo kilka dni po tym Staszek… po prostu przepada niczym kamień w wodę.
Nie wiem, czy to ze mną jest coś
nie tak, czy jesień tak na mnie działa, ale na samą myśl tego, co tam się w tej
książce działo, mam łzy w oczach i ciarki na całym ciele. Zanim zabrałam się za
pisanie dla Was, przejrzałam Internety by zobaczyć, czy ktoś ma podobne
odczucia do moich. Czy kimś, tak samo jak mną ta książka wstrząsnęła na tyle,
że nie jest się w stanie pozbierać. Że gapi się w okładkę i zadaje sobie
pytanie: „u licha, czemu” i „dlaczego ten los jest taki parszywy”. Okazało się,
że jest nas więcej. Nie da się bowiem przejść obok takich emocjo obojętnie. Nie
da się udać, że jest się ponad to, że skoro mnie to nie dotyczy to nie będę się
przejmował.
Historia opowiadana jest z dwóch
perspektyw. Raz czytamy to, co dzieje się w chwili obecnej; gorączkowe
poszukiwania, zadawanie sobie pytań „dlaczego”, niedowierzanie, smutek,
rozgoryczenie. Z drugiej wracamy do przeszłości, do chwil, które ich łączyły,
do dobrych chwil, dobrych i złych wspomnień, zapewnień miłości, oddania, tego,
że „kiedyś” kiedyś nadejdzie. Czy jednak tego chcieli? Czy jednak tego wyczekiwali?
Dlaczego w momencie, kiedy miała się zacząć ich wspólna przyszłość, wszystko
pękło niczym bańka mydlana?
Serce krajało mi się nie raz i
nie dwa. Oczy zachodziły łzami, a ja przerzucałam kartki jedna po drugiej
licząc, że to przecież na pewno tak nie może
być. Domyślam się, że gdybym czytała książkę w domowym zaciszu, z herbatą w
ręku, reagowałabym o wiele gorzej. Przy ludziach, w zapełnionej sali… może i
dobrze, że niejako odcięłam się od uczuć, żeby nie zwariować?
Całej tej historii towarzyszy
jedna przewodnia myśl, a przynajmniej tak mi się zdaje. Punkt widzenia zależy
od punktu siedzenia. Inaczej przyjmuje się informacje o czyichś zaginięciach,
inaczej takie przeżywa się na własnej skórze. Grunt, by w tych sytuacjach,
trudnych, smutnych i zupełnie wyrwanych z kontekstu mieć przy swoim boku kogoś,
kto pomoże. Wtedy można wytrwać.
Ach, chciałabym mówić o tej
książce w kółko i w kółko, by do jej przeczytania zachęcić jak najlepiej tylko
potrafię. Mam nadzieję, że mi się to udało. Pierwsze spotkanie z prozą pani
Wardy jak najbardziej udane. Choć niezmiernie smutne…
A w tym tygodniu krakowskie Targi Książki! Nie mogę się doczekać!
Biorąc pod uwagę fakt, że dam radę być tylko w czwartek, mam zamiar wykorzystać
ten czas jak najlepiej tylko potrafię. Mam upatrzonych kilka książek i mam
nadzieję, że uda mi się je złowić ;)


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz