Na samym początku chciałam bardzo podziękować
Kai z Do kawy blog za nominację, i tak wielkie wyróżnienie. Nie wiedziałam, że wypisanie o sobie dziesięciu faktów
będzie takie trudne. Na samym początku wydawało mi się, że uwinę się z tym raz
dwa, a tu no, wyszło trochę inaczej. Mam jednak głęboką nadzieję, że Was jakoś
wybitnie nie zanudziłam, a i dowiedzieliście się czegoś ciekawego. A Kai
jeszcze raz dziękuję ;)
Uwielbiam chodzić w koszulach. Serio, gdybym miała wybrać
jedną ulubioną część garderoby, naprawdę byłyby to koszule. Najchętniej zapięte
na ostatni guziczek, pod samą szyję. Czy grube flanelowe, zakrywające tyłek,
czy te słodkie z motylkami, kokardkami i pandziami. Co więcej – gdy idę do
sklepu, nawet po coś konkretnego, to jak zobaczę jakąś ładną to nie odpuszczę.
Będę chodziła, przymierzała, aż pewnie po jakimś czasie sobie kupię. I od razu
uprzedzam – coś takiego jak za dużo koszul nie istnieje. Jakby ktoś miał
wątpliwości.
Wnoszę podejrzenia, że telefon mam przyczepiony rzepem do
dłoni. Jeżeli miałabym czegoś zapomnieć, wychodząc z mieszkania, na pewno nie
będzie to telefon. Jego pierwszego wkładam do torby/kieszeni i zanim zamknę za
sobą drzwi, milion razy sprawdzam czy na pewno go ze sobą mam. Dzięki temu bądź
przez to (jak kto woli) cały czas jestem dostępna. Na messengerze, twitterze
czy facebooku. Każde powiadomienie odczytuję na bieżąco, tak samo odpowiadam na
wiadomości dziwiąc się później, że ten ktoś nie odpisuje mi w okamgnieniu.
Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę z tego, że ludzie mają jednak życia i to
jest smutne. Hahahaha. Nie. To całkiem śmieszne. Na razie ;) .
Kiedyś myślałam, że nie ma niczego gorszego i bardziej
stresującego od wystąpień publicznych. Wiecie, wyjście przed grupkę ludzi,
mówienie pewnym głosem – ohoho, zupełnie nie moja bajka. A że na studiach dużo
było prezentacji, które trzeba było przedstawiać… Robiłam wszystko, by nie
musieć się odzywać. Gorzej, jeśli idzie
o rozmowy telefoniczne. Choć wiem, że nikt mnie nie widzi, choć wiem że
zazwyczaj moi rozmówcy mają mnie w tyłku, to… po prostu nie znoszę. Gdy muszę
zadzwonić spytać się o zamówienie, umówić się na jakąkolwiek wizytę gdzieś,
oblewa mnie zimny pot. Zaszywam się więc z telefonem w najbardziej ustronnym
miejscu, takim, z którego nikt mnie nie usłyszy, na kartce zapisuję po co
dzwonię i o co mam spytać… a i tak, podczas rozmowy, łamie mi się głos, gadam
od rzeczy i na pewno nie robię dobrego wrażenia. Świat byłby o wiele prostszy,
gdyby takie sprawy można było załatwiać poprzez e-maila. Serio.
To, że byłam dziwnym dzieckiem a teraz jestem dziwnym młodym dorosłym wiadomo nie od dziś.
Będąc jeszcze w podstawówce, gdzie chyba nauczyciele sprawdzali nasze zeszyty,
jak starannie je prowadzimy, miałam taką małą manię. Jak tylko coś pokreśliłam
w zeszycie, natychmiast musiałam dostać nowy zeszyt, by go… przepisać. Serio,
byłam w stanie przepisać dziesięć lekcji tylko dlatego, że na jednej stronie
przekreśliłam dwa wyrazy. Bardzo to godziło w moją szeroko pojętą estetykę –
bolały mnie po prostu oczy, jak na to patrzyłam. Taka „wrażliwość” została mi
chyba do dzisiaj, choć niekoniecznie w takiej samej postaci. Teraz bardzo lubię
wyjustowany tekst, ładnie dobrane fonty (nie czcionki, jak to mówiła pani na
zajęciach, czcionki to się na kamieniach
odciskało, w komputerze są FONTY) , akapity i tym podobne. Na takie rzeczy jestem wyczulona….

… stąd też kolejny punkt, czyli bycie
grammar nazi. W większości wypadków nie robię tego specjalnie, ale
błędy gramatyczne i jakiekolwiek inne związane z wysławianiem się i pisaniem po
prostu kłują mnie w oczy. Staram się hamować i nie zwracać wszystkim naokoło
uwagi, ale to bardzo trudne. Schemat zawsze jest ten sam. Widzę błąd, patrzę na
klawiaturę by oszacować czy to może być błąd przypadkowy czy specjalny. W
wypadku tego pierwszego jestem jeszcze w stanie przymknąć oko, wobec drugiego –
no niekoniecznie. Podobno ze mną w ogóle
bardzo trudno się pisze, bo wszyscy się boją tych błędów w moim towarzystwie
popełniać. A na dowód tego, że jestem dziwna, to wczoraj byłam w kinie na nowym
Pitbullu, i już nie pamiętam w której scenie, ale kamera najeżdżała na ekran
komputera, i ja nie zauważyłam tego, co powinnam ale… błąd ortograficzny,
którego nomen omen, w następnym ujęciu już nie było. Także wiecie. Postępująca choroba umysłowa.
Mam zerową orientację w terenie. Do tego stopnia, że
mieszkając od kilku dobrych lat w Krakowie nadal mam problemy z dojściem z
rynku nad Wisłę… bez nawigacji w telefonie. Co więcej, domyślam się, że gdyby
nie nawigacja i aplikacja JakDojadę, zginęłabym tu już pierwszego dnia i pewnie
do tej pory bym się nie odnalazła. Zaprawdę powiadam, jestem ostatnią osobą,
którą pyta się o drogę, nazwę ulicy czy cokolwiek z tym związane. Ja po prostu
nie wiem. I nawet jak sprawdzę, to będę pamiętać przez chwilę. I zapomnę. No bo
to nie są po prostu rzeczy, które muszę pamiętać. Trasy, które pokonuję
codziennie mam opanowane, inne z kolei zawsze da się wyczaić w Internecie.
Jestem introwertykiem. Nie lubię wielkich zgromadzeń ludzi,
jak wyżej napisałam – wystąpienia publiczne sprawiają mi problem, baterie najlepiej
ładuje mi się we własnym towarzystwie. To nie jest jednak tak, że ja tych ludzi
nie lubię. Po prostu w za dużych ilościach działają mi na nerwy, spinam się,
źle się czuję i wolę wracać do swojej samotni. Zamiast imprezy w piątkowy – czy
każdy inny – wieczór wybiorę wieczór z ulubionym serialem, książką czy po
prostu, rozmawiając z kimś prze internetowy komunikator. Kiedy jednak chodzi o
bliższe memu sercu osoby, w których towarzystwie dobrze się czuję, ta swoboda
jest większa. W tym miejscu wypada przyznać, że nigdy nie byłam w klubie, i w
najbliższej przyszłości się nie wybieram. Od zacieśniania więzi w tłumie są
koncerty, o.
Co do koncertów, nie chodzę może na jakieś spektakularnie
wielkie i popularne. Byłam cztery lata temu na Coldplay’u, w czerwcu na
Maroon5. Nałogowo chodzę jednak na koncerty polskiego zespołu happysad. To już
zupełnie automatyczny odruch, gdy dowiaduję się o koncercie, potulnie idę po
bilet, staję pod sceną, napatruję się na chłopaków, zbieram energię, ładuję się
nią by starczyło do następnego spotkania.
I nie, wcale nie jestem psychofanką. Nie dostałam jeszcze zakazu
zbliżania się, choć przecież wszystko przede mną!
U W I E L B I A M frytki. No
po prostu większego szaleńca frytkowego ode mnie nie znajdziecie. Mogłabym jeść
na śniadanie, obiad i kolację i istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że tak
szybko by mi się to nie znudziło ani nie przyjadło. Oczywiście domowe są
najlepsze, najsmaczniejsze i w ogóle naj. Ale innymi także nie pogardzę. To tak
na przyszłość, jakby ktoś mnie chciał na obiad zaprosić. Frytasy mogą być.
Po dziesiąte, nienawidzę oglądać seriali czy filmów z
lektorem, który swoim beznamiętnym głosem jest w stanie zepsuć i rozładować każde, dosłownie każde napięcie w
oglądanym przeze mnie filmie/serialu. Co więcej, skoro już tak łatwo
zrezygnowałam z lektora, staram się zrezygnować również z polskich napisów i
oglądać wszystko, jeśli tylko jest taka opcja, w wersji oryginalnej. Kiedy mam
jednak jakieś kłopoty ze zrozumieniem, włączam napisy ale angielskie, dzięki
którym wiem, co mówią aktorzy, a gdy jest taka potrzeba, łatwo sprawdzam nieznane
mi słowo w słowniku. Odkryłam, że jest to – podobnie jak czytanie książek po
angielsku – doskonała forma nauki języka. Chyba nie ma niczego lepszego niż
łączenie przydatnego z pożytecznym ;)
Ufff. Udało mi się jednak. Gdzieś po piątym podpunkcie
straciłam jakiekolwiek nadzieje, że uda mi się to napisać. Nie wiedziałam, że
jestem tak nudnym człowiekiem, a najbardziej radosny faktem o mnie jest ten, że
jestem grammar nazi albo lubię wcinać frytki, jak nikt nie patrzy. Otóż: nie,
nie podzielę się, jakby ktoś pytał. Frytki są tylko moje. A, jak widać,
człowiek uczy się przez caaaałe życie!
Żeby radość związana z tym wyzwaniem szła dalej, nominuję:
Złodziejka-Książek,
Biblioteka Pod Marcepanem.
Życzę powodzenia, drodzy nominowani! :)
Ps. Zdjęcia, których użyłam, po części są moim dziełem, reszta znaleziona w internecie, stron nie pamiętam bo mam je zapisane w folderach.