Ja jak zwykle jestem milion kroków za wszystkimi. Kiedy
„Maybe Someday” przeżywało swoją świetność w Internecie, ja byłam ponad to. A
przynajmniej tak mi się wydawało. Byłam bowiem przekonana – teraz mi wstyd – że
to książka raczej dla szesnastolatek, które wierzą jeszcze w jakiejś
bajdurzenia. Biję się jednak w pierś jak najmocniej potrafię i przyznaję rację
– książka zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Inaczej
w dwa dni bym jej nie pochłonęła, ale to ciii.
Znacie takie powiedzenie, jakoby telefon komórkowy był
przedłużeniem ręki? Do tej pory kojarzyło mi się to tylko z nudnawymi zajęciami
na uczelni, które rzekomo miały być ciekawe, a było jak zwykle. Przy lekturze tej książki zupełnie zmieniłam do tego
podejście. Okazało się, że telefon komórkowy ‘przypięty’ do ręki nie służy
wiecznemu surfowaniu po Internecie, ale… Wiedzą, o czym mówię Ci, którzy
lekturę książki mają już za sobą.
Kim są główni bohaterowie? Ona – Sydney – wiedzie niby
spokojne i ustatkowane życie. Mieszka z przyjaciółką, ma chłopaka którego
kocha, i pracę, dzięki której się utrzymuje. Ma również sąsiada. On – Ridge –
na początku jest dla niej kimś tajemniczym, kimś, o kim nie wie za wiele oprócz
tego, że codziennie o tej samej porze wychodzi na swój balkon i gra na gitarze. Z biegiem czasu okazuje się, że mają wiele
wspólnego – on gra na gitarze, ona pisze teksty do melodii, które tworzy Ridge.
(Przy okazji, to pewnie zboczenie, że gdy zobaczyłam imię Ridge jak nic skojarzyło mi się to z
‘Modą na Sukces’.)
Książka zapowiadała się przeciętnie - jest ona, jest on i jest miłość, która między
nimi w pewnym momencie rozkwita. Opowieść jakich wiele, prawda? Trochę cukru,
trochę słodyczy i jest typowa opowiastka dla dziewcząt. Ale nie. To nie jest opowieść przesączona cukrem. Bowiem tam nie
miłość jest najważniejsza, lecz muzyka, która łączy ze sobą ludzi. Muzyka,
która łamie bariery – możnaby powiedzieć – nie do przejścia. Miłość jest,
owszem, ale gdzieś z boku. Rozkwita powoli, nieśmiało, niespodziewanie dla
obydwu stron. Trochę ich przeraża, trochę nie wiedzą co z tym fartem zrobić.
Wszak Sydney została skrzywdzona niesamowicie i ani jej w głowie miłosne
błahostki. Czasem jednak uczucie, jak już się pojawia, to nie da się go ot tak,
za machnięciem ręki, pozbyć.
Byłam uprzedzona do Maybe
Someday zupełnie niepotrzebnie. Spodziewałam się disnejowskiego tworu,
dostałam piękną, spokojną, idealnie wyważoną historię o muzyce w miłości,
miłości w muzyce. Zakochałam się w bohaterach, w świecie, który stworzyła
autorka. Zakochałam się w języku i tym, jak ze sobą rozmawiali, pomimo barier.
Zakochałam się… tak po prostu. Ja to jednak głupia jestem, że czasem nie daję
się ponieść fali uwielbienia, no nie? Jednak według znanego polskiego
powiedzenia lepiej późno niż wcale.
A Wy macie już lekturę tej książki za sobą? Jeśli macie, co
sądzicie? Jeśli jednak ta przygoda przed Wami, to życzę mile spędzonego czasu z
„Maybe Someday” w ręku ;)
(To też odkryłam dopiero po przeczytaniu książki. Klikając tutaj zyskacie dostęp do piosenek, których teksty przewijały się w książce. Melodia, słowa - wszystko układa się idealnie. Kolejny plus dla książki :))


Ja jestem ciągle przed lekturą, mimo że już od dawna mam książkę na czytniku. Po prostu tak jak Ty muszę odczekać swoje, dać przejść fali popularności... i powoli przekonać się do spróbowania czegoś, co na pierwszy rzut oka wydaje się nieciekawe, mdłe i dla nastolatek. Jeszcze chwilę odczekam i skoro mówisz, że wart, to spróbuję ;)
OdpowiedzUsuńMilion kroków to zaledwie jakieś sto siedemdziesiąt pięć tysięcy metrów :) Wcale nie jesteś tak daleko. Wyobraź sobie, że ja o świetności tej książki słyszę dopiero od Ciebie. Pomyśl, jak zacofany jestem ja ;)
OdpowiedzUsuńOkej, czuję się trochę lepiej! W takim razie zachęcam mocniutko do przeczytania i podzielenia się swoją opinią! :) Jakie z nas zacofańce :D
Usuń