Moje przygody z bestsellerami zazwyczaj nie kończyły się
zbyt pomyślnie. Sięgałam po nie tylko dlatego, że przeczytałam wiele dobrych i
pochlebnych komentarzy, dlatego że wydawało mi się, że skoro wszystkim się
podoba to zapewne i mi też… No, jak to się kończyło to wiadomo, może jedna na
kilka książek rzeczywiście przypadła mi do gustu, ale nic więcej.
Dlatego też moje podejście do „Zanim się pojawiłeś” było
raczej oschłe i na dystans. O książce usłyszałam jakoś przed premierą filmu,
czułam się atakowana przez plakaty, zapewnienia że na to trzeba iść do kina, no
po prostu tej premiery przegapić nie można. Odczekałam więc troszkę, a kiedy
nadarzyła się taka okazja – zupełnie przypadkowo, stwierdziłam: nooo dobra, no może tym razem będzie OK.
Czego by dobrego o niej nie powiedzieć, bo koniec końców to
naprawdę dobrze napisana powieść, która przez cały czas trzyma w napięciu,
sprawia że człowiek raz czy nawet dwa uroni łzę, będzie trzymał kciuki za
bohaterów, to sam pomysł na historię… Nie jest zbyt oryginalny. Wiadomo,
zależnie od autora i tytułu powieści zmieniają się okoliczności „łagodzące”,
ale znów dochodzę do smutnego wniosku, że połączenie miłości i choroby to
idealny sposób na zarobienie większej ilości pieniędzy. Bo nie da się nie
rozckliwić, czytają to. No po prostu nie ma mocnych.
Bohaterowie, jak zwykle zresztą poznają się w odpowiednich
momentach swoich żyć. Lou Clark potrzebuje pracy, z kolei rodzice Willa
potrzebują osoby która zaopiekuje się ich sparaliżowanym od stóp do głów
synem. Dwójka młodych dorosłych nie pada
sobie w ramiona od samego początku, bo przecież różni ich wszystko co tylko
może dwójkę dorosłych osób różnić. Ona ledwo wiąże koniec z końcem, on zaś nie
ukrywa że pieniądze, które posiada czynią go lepszym człowiekiem od innych. Nic to jednak. Powoli się do siebie jednak
przekonują, a takim momentem który wszystko zmienia w ich relacji jest rozmowa,
którą przypadkiem podsłuchuje Lou. Od tamtej chwili ma tylko jeden cel:
przekonać Willa że życie, nawet z perspektywy unieruchomionego człowieka warte
jest każdej siły wkładanej w walkę z nim i z samym sobą.
Zanim jednak zaczęłam ją czytać, miałam pewne i dla siebie
zrozumiałe obawy – a co jeśli format, pomysł na łączenie tematu choroby z
miłością, w końcu się wyczerpał? Co
jeśli trafię na łzawą historię, która w zasadzie nic ciekawego ze sobą nie
wniesie? Szczęśliwie okazało się jednak, że mimo tej leciutkiej
przewidywalności otrzymujemy powieść pokrzepiającą i przywracającą momentami
wiarę w ludzi. Powieść o nieuchronności ludzkiego życia, przesączoną smutkiem
ale i radością. Mieszanka tych wszystkich emocji, czasem skrajnych od siebie
sprawiła, że przeczytałam „Zanim się pojawiłeś”… chyba w jeden dzień. Może nie
uwzruszałam się nad nią tyle co nad filmem (który obejrzałam tego samego wieczora),
jednak jestem bardzo mile zaskoczona. Jeśli jednak lektura „Me before you”
jeszcze przed Wami, nie czekajcie, bo warto ;)
*zdjęcie pochodzi z cosmopolitan.pl



Brak komentarzy:
Prześlij komentarz