Z filmami nominowanymi do Oscara mam taki problem, że
najzwyczajniej w świecie boję się, że mi się nie spodobają. Mam wrażenie, że
skoro zostały nominowane, skoro wygrały, muszą mieć w sobie to „c o ś” czego
mogę nie zrozumieć. O Manchester by the sea mówili wszyscy, zazwyczaj w samych
superlatywach. Czy mogłam wobec tego przejść obok tego filmu obojętnie? Nie
mogłam. Wprawdzie do kina nie miałam się z kim wybrać, ale gdy tylko znalazłam
dostępną wersję w internecie, obejrzałam.
Film opowiada historię Lee Chandlera (w tej roli Casey
Affleck), mężczyzny pogrążonego w depresji, który w splocie mniej lub bardziej
nieszczęśliwych wypadków musi
zaopiekować się swoim bratankiem (Lucas Hedges). Przenosi się więc do Manchesteru,
i okazuje się że duchy przeszłości wcale nie usnęły, a wręcz odwrotnie – wraz z
jego powrotem przeszłość zaczęła mieszać się z teraźniejszością.
Trudny to jest film, bo tak naprawdę sięga w te obszary
świadomości, w które lepiej nie zaglądać, jeśli się nie chce człowiek nad sobą
zupełnie załamać. Lee poznajemy jako osobę od usterek, która chodzi od domu do
domu i naprawia: a to kran, a to zapchany kibel, a to jakieś inne pierdoły,
które się psują częściej niż tego chcemy. No ale pewnego dnia dostaje telefon i
jakby to powiedzieć: życie po raz kolejny wywraca się do góry nogami. Pakuje
się w samochód, jedzie, no i właśnie – dociera na miejsce.
Dużo ostatnio się mówi o Casey’u Afflecku i to niekoniecznie
przez pryzmat jego roli w Manchester By
The Sea. Mówi się o doniesieniach, czego on tam na planie jakiegoś filmu
nie robił, a mi się ciśnie na usta, że ludzie, kiedy zrozumiecie, że Oscary
przyznawane są za odegranie roli w filmie, za nic więcej? Niemniej, nie mi
oceniać czy to wszystko jest prawdą czy nie, chciałam jednak zaznaczyć, że to,
że gadają to może niekoniecznie dobrze, bo są ludzie którzy z tego powodu nie
obejrzą Manchester... i nawet nie wiedzą, co tracą.
Akcja filmu się wlecze. Nie ma porywających zwrotów akcji,
emocji które nie pozwalają usiedzieć w miejscu, a jest raczej spokój, smutek,
pewnego rodzaju melancholia i co dziwne – brak pewności i poczucia, że kiedyś
będzie lepiej. Życie jest szare, ciche, pełne codziennych spraw które w wielu
filmach są porzucane. Jest o miłości, o tragediach większych czy mniejszych,
przeszłości i jej duchach, które serio nigdy nie umierają, o tym, żeby jednak
walczyć o siebie i się nie poddawać, że życie nie jest dobre i nie jest
kolorowe, ale że jednak mimo wszystko trzeba walczyć, bo jest dla kogo.
Jak zaczynałam oglądać to chyba nie miałam wobec niego
żadnych nadziei ani oczekiwań, bo starałam się nie czytać zbytnio recenzji,
żeby nie zepsuć sobie niespodzianki (niestety pani Grażynie Torbickiej się
udało; oglądałam z godzinę Oscarów i w trakcie tej godziny dowiedziałam się,
dlaczego Lee miał depresję, dziękuję
pani Grażyno). Manchester by the sea na
pewno nie jest radosnym filmem, ale ma w sobie coś, może ten spokój płynący
wraz z każdą kolejną minutą, może dobrych aktorów, może dobrą fabułę – coś ma
na pewno, i choć jak mówię – nie uśmiejecie się przy nim, to jednak warto
obejrzeć. Bo jest prawdziwy. Bez nadęcia, bez myślenia „jezu, kto to w ogóle
napisał” – ot o ludziach, dla ludzi. Po prostu.
I serio. Aktor wciela
się w rolę. Za to dostaje nagrodę. Za wcielanie się w kogoś. A to, co robił
poza godzinami pracy... Niech osądzaniem zajmą się inni ;-)
- Tutaj możecie zgłaszać się do konkursu, w którym do wygrania egzemplarz Magii Olewania ;)
- A TUTAJ mój Instagram, na który może zbyt dużo nie wrzucam, ale zapraszam do zaobserwowania.
- Zdjęcia pochodzą z Filmweb.pl




Brak komentarzy:
Prześlij komentarz