No dobra, przyznajmy się – troszkę jesteśmy leniwcami. Rzadko sięgamy po coś, co nie jest w zasięgu naszego wzroku, czego nie mamy pod nosem ani na wyciągnięcie ręki. To samo tyczy się blogów, zazwyczaj czytamy te, na które jakoś „przypadkowo” wpadamy, bo to też nie wymaga od nas szukania, ślęczenia i denerwowania się, że zanim może trafimy na coś fajnego to jednak przez jakiś gąszcz się trzeba przecisnąć. Więc zazwyczaj odpuszczamy.
Na przekór takiemu czemuś wychodzi akcja Odkrywamy Blogosferę, (tutaj plakat) której pomysłodawczyniami są Milena z Najlepsza Pora oraz Nikolina z bloga Fitkola. Chodzi w niej oto, aby dziś, 31 sierpnia w Dzień Blogów napisać na swoim blogu posta, w którym dzielimy się naszymi trzema blogowymi odkryciami. Perełkami, na które mieliśmy przyjemność wpaść, i które chcemy polecić swoim niepowtarzalnym czytelnikom. Z wielką chęcią potwierdziłam swój udział w tej zabawie, bo wydaje mi się, że jest to właśnie idealny sposób na to by poznać nowe, ciekawe miejsca w sieci, a tym samym osoby, które to tworzą.
Blogi, które polecam, nie są może moimi tak bardzo wielkimi odkryciami, bo czytuję je od jakiegoś czasu, niemniej czuję się w obowiązku by się nimi z Wami podzielić ;)
„Pierwiastki – małe sensy ukryte w bałaganie codzienności; trzeba się zatrzymać, by je zauważyć. […]Cześć! Jestem Marysia, a pierwiastki.com to mój blog o bliskości, rozmowach i życiu w zgodzie ze sobą.” – Tak pisze o swoim blogu Marysia, autorka bloga. Jaki sposób bije z jej postów, nie dowiecie się dopóki nie przeczytacie. Choć publikuje rzadko, warto czekać ;-)
Ojojojojoj. Tyle w temacie. Jeśli nie znacie, musicie poznać. Ko-nie-cznie. To, co pisze, czyta się z wypiekami na policzkach. Zadziwiająco często smuci, ale też czasem daje powody do uśmiechu. Lećcie, lećcie!
Zobaczyłam, co łączy te trzy wymienione przeze mnie blogi. Biel. Delikatność. Minimalizm. Taki też jest blog Leny. „Pokazuję za to, jak radzić sobie ze sobą i światem, gdy nie wiemy… jak poradzić sobie ze sobą i ze światem”. Tak pisze o swoim miejscu w sieci.
Jeśli jak ja lubicie taki minimalizm, prostotę słowa a zarazem jego głębię, na pewno znajdziecie tu coś dla siebie. Przynajmniej mam taką cichą, maleńką nadzieję. Nie, żebym oczywiście kogokolwiek do czegokolwiek namawiała - jeśli szukacie czegoś, kogoś, kogo moglibyście poczytać, po prostu warto tam zajrzeć.
No, to co, wszystkiego dobrego z okazji naszego święta! :)
Uwielbiam wypisywać sobie seriale, które chciałabym
obejrzeć. Czytam wtedy opisy, oglądam zwiastuny i już wyobrażam sobie siebie
siedzącą przed ekranem komputera i zakochującą się w kolejno pojawiających się
bohaterach. Prawda jest jednak taka, że z niektórymi serialami tak jak ta
przygoda się wtedy zaczyna, tak i kończy. Wynajduję kolejne i kolejne nie
oglądając tych pierwszych. Tak kółko się zapętla, bo ciągle szukam niczego nie
oglądając. I tak ta lista sobie rośnie. Głównie przez to wpadłam na pomysł
#Obejrzajek, czyli cykl postów w których będę pisać… o tych serialach, które –
uff – obejrzałam. Albo które próbowałam
obejrzeć ale coś mi w nich zgrzytało. Tak pomyślałam, na taki pomysł wpadłam.
Jedną rzeczą, jakiej się nauczyłam oglądając zwiastuny
filmów czy seriali to to, że one kłamią. Zadziwiająco często pokazują
najfajniejsze momenty filmu/serialu a później człowiek siada, ogląda i jest
„trochę” zawiedziony. Nie w tym wypadku. Anne
with An E zachwyca od pierwszej sekundy, i ten stan trwa przez całe siedem
odcinków. Bezustannie. Próbuję sklekocić w głowie coś sensownego, ale trudno mi
wymyślić cokolwiek. Wybór aktorów co do odgrywanych przez nich ról jest
idealny. Temperamentna Ania (Amybeth McNulty), piękna na swój własny sposób.
Cudowna, trochę gorzka a jednak kochana Maryla (Geraldine James), Mateusz (R.H.
Thompson) który zawsze chce dobrze, który jest jakąś ostoją, no są idealni.
Piękna muzyka, widoki, Zielone Wzgórze, w końcu (albo przede wszystkim!!) aktor
wcielający się w rolę Gilberta (Lucas
Jade Zumann, niedawno się załamałam, bo zobaczyłam, że chłopaczyna ma 16
lat i trochę zakuło mnie w serduszku). Jeżeli czytaliście książki, polecam, ale
nawet jeśli tego nie robiliście, to polecam tym bardziej, bo to nie tylko
serial o rudowłosej sierocie, która przeżyła w swoim życiu bardzo dużo i w
końcu ma nadzieję, że będzie lepiej. Przede wszystkim Anne with an E opowiada o tym jak jeszcze nie tak dawno temu
kobieta musiała walczyć o swoje podstawowe prawa, jak bardzo różniło się
traktowanie dziewczyn od chłopaków i jak bardzo Ania nie chciała się tym
regułom podporządkować. No cudowność po prostu.
Lubię Wielką Brytanię. Londyn. Głęboko ubolewam, że nie dane
mi było jeszcze tam polecieć, ot mam takie małe skryte marzenie, które może uda
mi się spełnić zanim UK na dobre wyjdzie z Unii i będziemy mieli wizy (oby nie
XD). W związku z tym chłonę wszystko, co dotyczy rodziny królewskiej – oglądam
programy o księżnej Dianie, pamiętam śledzenie wesela Kate i Williama, no
oglądanie takich rzeczy sprawia mi przyjemność. Jakiś czas temu, jeszcze chyba
na początku subskrypcji Netflixa dałam temu serialowi szansę, ale obejrzałam
pół pierwszego odcinka i wymiękłam. No, nie muszę mówić że za drugim podejściem
dziesięć odcinków obejrzałam w trzy/cztery dni. Byłam zachwycona nie tylko tym, że mogłam „wejść” do pałacu,
przyglądać się codziennemu życiu rodziny królewskiej, ale przede wszystkim tym,
że mogłam zobaczyć początki panowania królowej Elżbiety. Kobieta ma już
przecież dziewięćdziesiąt jeden lat, dziwną minę, i tak trochę nie wiedziałam,
co o niej myśleć. Serial, choć wiadomo że w niektórych momentach pewnie
podkolorowany, pokazuje to jak umarł król Jerzy i jak życie Elżbiety się wtedy
zmieniło. Jak z dnia na dzień musiała stać się królową swojego państwa, przejąć
obowiązki swojego ojca a jeszcze w tym wszystkim miała przecież małe dzieci,
męża i swoje jakby nie było przyzwyczajenia. Zdanie na jej temat sobie
ukształtowałam (ot hipokryzja, to ciśnie mi się na usta, bo siadając na tronie
jej rządy miały być nowoczesne, a
jednak w wielu rzeczach postępowała tak samo jak jej ojciec, albo nawet
gorzej). Wszystkim wielbicielom Wielkiej Brytanii polecam, bo to naprawdę
bardzo fajnie zrobiony serial, który zapewne warto obejrzeć. Choćby dla
kostiumów, czy idealnie dopasowanej muzyki. Poza tym aktorki wcielające się w
postacie czy Elżbiety (Claire Foy) czy Małgorzaty (Vanessa Kirby) są tak
przepiękne i urocze, że no, wiecie, warto. (Choć przyznam, że brakowało mu to
Colina Firtha w roli Jerzego. Jeśli nie oglądaliście jeszcze Jak zostać królem, zróbcie to!).
Dzisiaj chciałam obejrzeć kolejny odcinek Atypical (jeszcze nie wiem co o nim
myśleć), a Netflix podsunął mi The Royals,
coś a’la dokument składający się z pięciu czy sześciu odcinków, z których każdy
poświęcony jest innej „królewskiej” tematyce. Pierwszy dotyczy królewskich
ślubów, drugi dorastania w pałacu, kolejne też coś w ten deseń. Jestem
oczarowana, mam zamiar obejrzeć wszystkie odcinki. Jakiś czas temu na National
Geography (??) chyba widziałam kilka odcinków serialu o Dianie, gdzie w tle była
puszczona jej rozmowa nagrana potajemnie z dziennikarzem, w którym dużo mówiła
o tym, jak była zdradzana, jak nie mogła sobie z tym poradzić i jak bardzo
reszta rodziny to bagatelizowała. Jak się skończyło wszyscy wiemy, trochę się
robi człowiekowi smutno.
Podobno oglądam za dużo seriali, ale to brzmi dla mnie
tak samo śmiesznie jak „za dużo książek”. Ostrzegam. Nie ma czegoś takiego jak
„za dużo”.
Dwa seriale z listy „tych do obejrzenia” mogę wykreślić, oby
tak dalej!
** Oba seriale dostępne na platformie Netflix.com
*** Zdjęcie z telewizorem pochodzi z unsplash.com
Na swoim profilu na Facebooku pisałam o super akcji z okazji Dnia Bloga. Zapraszam do zapoznania się z jej regulaminem, i tym bardziej - do brania w niej udziału ;)
Nie wiem, czy takie posty są jeszcze „w modzie”, ale przy
okazji zakupów papierniczych w Biedronce pomyślałam, że mogę tu pokazać, co
sobie kupiłam chociaż wiem, że bez połowy tych rzeczy bym się obyła :D Dobry
marketing robi jednak swoje i te piękne pudełeczka, opakowania, kwiatuszki,
pastele, no to wszystko wprost się prosiło by wrzucić to do koszyka, co nie.
Oczywiście niczego nie żałuję, nie przepraszam a ze swoich
zakupów bardzo się cieszę i niebawem je pewnie powtórzę ;)
Przyznam szczerze: nie umiem w kalendarze. To jest
oczywiście wiem, że dzięki niemu moje życie w końcu miałoby sens, ale to zawsze
kończyło się tak, nawet jak wykosztowałam się na Moleskine, że gdzieś w lutym
kończył mi się zapał i już mi się go nie chciało prowadzić. No ale jednak
wiecie, okładka, liście, ulubiony motyw tegorocznego lata, nie mogłam i nie
byłam go sobie w stanie odmówić. Wielki kołonotatnik (tak to się chyba
nazywa??)) kupiłam z prostej przyczyny. Pasował mi do kalendarza, choć co do
jego użyteczności obstawiam większe szanse. Chociaż będzie on do użytku
domowego, bo gabarytowo jest za duży i nie zmieści się zapewne do mojej
torebki. Kolejny zeszyt w sumie również nie wiem, do czego mi się przyda, ale
wyznaję taką zasadę że notesów/zeszytów nigdy dość.
Spinacze, klipsy biurowe, urocze długopisy czy karteczki,
których nie umiem używać – ja naprawdę w tym miejscu chciałam zaznaczyć, że to wszystko wina dobrych marketingowców,
którzy wiedzą, jak skutecznie opakować produkt by ten się sprzedał. Ostatnio
klipsy kupiłam sobie w Tigerze, i już wszystkie wykorzystałam, a te są urocze.
Podobnie jak długopisy żelowe z czarnym
tuszem, co niesamowicie mnie uradowało, bo już od dawna nie piszę na
niebiesko. Trochę ciężko się je otwiera, trochę ślizgają się w ręce no ale hej,
są ładne, więc jak coś będą się jedynie dobrze prezentowały na biurku ;)
Co do naklejek to ja chciałam uprzejmie zauważyć że
uwielbiam flamingi, nic co flamingowe nie jest mi obce, stąd musiałam je mieć.
Nie wiem po co, nie wiem gdzie przykleję (i czy w ogóle – pewnie będzie mi żal)
ale co tam. Są? Są. (Swoją drogą, od
jakiegoś czasu chciałam obkleić swojego laptopa. Najpierw jednak wiedziałam, że
mój stary komputer nie domaga i pewnie kupię sobie nowego. Później był „nowy” i
było mi żal go obklejać niepotrzebnie.
Aż w końcu to zrobiłam. I teraz wszyscy w domu twierdzą, że jestem dzieckiem.
Zupełnie tego nie rozumiem. Kotek z rogiem jednorożca z podpisem „I am a unicat”
wcale ale to wcale nie sugeruje, że jestem nienormalna).
Ogólnie rzecz biorąc to ja jestem straszną papierową gadżeciarą. Gdyby mnie
wpuścić do jakiegokolwiek sklepu papierniczego i powiedzieć, że mogę kupić CO
CHCĘ, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że wykupiłabym połowę sklepu. Albo
całość, to też by tak mogło być. W zasadzie wszyscy znajomi wiedzą, że mnie się
do takich sklepów nie bierze, ale czasem jak mnie nie posłuchają i niby idę
tylko „do towarzystwa” to kończy się tak, że to ja kupuję więcej pierdółek niż
ten ktoś, co nie. Osobiście wierzę, że kiedyś naprawdę przydadzą mi się te
wszystkie notesiki i inne rzeczy, które mam pochowane po szafkach.
Kończąc, niezmiernie się cieszę, że pomimo nazwy postu – „back
to school haul” ja do tej szkoły nie wracam. Nie owijajmy w bawełnę, matura to
bzdura, szkoła jest głupia, a na studiach… cóż, nie jest lepiej. Ale
przynajmniej jest więcej nieobecności :D, a uczyć się trzeba – ale głównie przed
sesją.
Ahoj!
A Wy coś w biedronce złowiliście, czy tylko ja jestem takim freakiem papierniczym? :D Przy okazji przypomniałam sobie, że muszę sobie w końcu kupić te pastelowe zakreślacze ze Stabilo bo z nimi nauka na pewno będzie szła mi lepiej XD
Było tak, że już miałam wymyślone pierwsze zdanie tej recenzji, ale oczywiście nie zapisałam
go bo przecież pamięć mam świetną, a jak otworzyłam worda to wszystko
wyparowało (jeśli ktokolwiek wydaje się być zaskoczony). Bynajmniej ja nie
jestem.
Myślałam sobie, w trakcie lektury, że o sprzątaniu jako
takim co miało być powiedziane, to zostało – zrobiła to Marie Kondo, skutecznie
w swojej Magii sprzątania uświadamiając
ludzi o tym, że tylko porządek i jego czynienie sprawia, że jesteśmy
szczęśliwi. Nie do końca bym się z tym zgodziła, ale to tylko dlatego, że
jestem bałaganiarą lubiącą sprzątać ale tylko wtedy, kiedy mam na to humor,
ochotę i kiedy rzeczywiście zaczyna mi to przeszkadzać. Nie odkładam rzeczy na
miejsce, zapominam gdzie co odłożyłam i rzeczywiście – czasem lepiej odnajduję
się w nieporządku.
Dlaczego więc
skusiłam się na Dan-Sha-Ri? Bo opis
mówił, że autorce nie chodzi o sprzątanie w sensie fizycznego przekładania
przedmiotów z miejsca na miejsce, ani nawet nie o ustawianie ich w stosiki i
czyszczenie. A o to, co siedzi w naszych głowach i co sprawia, że często nasze
domy, mieszkania wypełnione są rzeczami, których nie używaliśmy od kilku lat, a
jednak nie jesteśmy się ich w stanie pozbyć. No, w końcu ktoś, kto nie będzie mi tłumaczył, że dzięki sprzątaniu
poczuję się lepiej, pomyślałam.
I rzeczywiście – obietnica została spełniona, bowiem w
swojej książce Hideko Yamashita skupia się bardziej na relacjach, jakie łączą
nas z przedmiotami i które doprowadzają do tego, że tych przedmiotów nam
przybywa, a my nie jesteśmy się połowy z nich w stanie pozbyć nawet, jeśli są
już bezużyteczne. Głównym „motorem” całej książki/poradnika jest metoda Dan-Sha-Ri kolejno skupiająca się na Dan – odmowie, jaką stosujemy wobec
przedmiotów, które nie są nam już potrzebne, Sha – wyrzucaniu przedmiotów, które zagracają naszą przestrzeń aż w
końcu Ri – uwolnieniu się od tych
przedmiotów i rezygnacji z przywiązania do nich.
Oczywiście, wszystko brzmi ładnie w teorii, łatwo się
przecież mówi, że te rzeczy w tej szafce, która się nie domyka, są nam
rzeczywiście niepotrzebne i na pewno jutro usiądę i je wyrzucę, gorzej zaś
zabrać się do tego kolejnego ranka. Autorka jednak do niczego nas nie zmusza,
nie namawia i nie twierdzi, że dzięki
temu odmieni się nasz los. W bardzo przystępny, ciekawy sposób,
niejednokrotnie przytaczając historię swoich „kursantów” (bowiem na metodzie
Dan-Sha-Ri oparte są seminaria przez nią prowadzone) uzmysławia, że żyjemy w społeczeństwie konsumpcyjnym, że
chodzi o to byśmy konsumowali więcej i więcej, a nie na tym polega
szczęście i nie na tym polega życie.
Tak naprawdę Dan-Sha-Ri oprócz tego, że w pewnym stopniu
rzeczywiście mówi o tym sprzątaniu, to skupia się jednak na aspekcie relacji z
przedmiotami, które nam ciążą, a których za chiny ludowe nie jesteśmy w stanie
wyrzucić nawet, jeśli to znaczy że żyjemy w tragicznych warunkach, z szafek po
ich otwarciu wysypuje się góra rzeczy, a my nie możemy znaleźć głupiej bluzki
bo „gdzieś tam jest, co nie”. Okazuje się też, o dziwo, że istnieje różnica
między przedmiotami trzymanymi z głupiego sentymentu, z potrzeby serca która
zakłada że „kiedyś się nam przyda”, albo nawet, że ktoś mi to dał, a jak się
dowie, że to wyrzuciłam, to się obrazi, kiła mogiła i w ogóle kaplica.
Przenosicie na nie
swoje emocje, a „nie potrafię wyrzucać” jest tego rezultatem. W ten oto sposób
„nie chcę zostać wyrzucony” przemienia się w „nie chcę wyrzucać”. Nie jest to więc kwestia przynależności do
tej czy innej kategorii, ale po prostu problem ze sobą.
Okazuje się, że przedmioty nie tylko lokujemy na półkach,
ale w nich lokujemy swoje uczucia. Bo dostaliśmy to od ukochanego, a nawet
jeśli nie jest on już ukochanym, to jednak głupio wyrzucić; bo to przyda się za
X lat albo i w ogóle, a najpewniej w międzyczasie straci datę przydatności. Bo
to już jest niemodne, tamto zepsute, ale nie wyrzucę bo szkoda. Z jednej strony ulga – nikt nie wmawia, że tylko dzięki
takiemu a nie innemu złożeniu skarpetek uzyskamy więcej miejsca w szafce. Z
drugiej – oto okazuje się, że za bałagan nie ponoszą winy przedmioty, a my sami.
Jeśli to nie jest wystarczającą motywacją do ogarnięcia
swojej przestrzeni, to niech będzie to:
pozbywając się staroci,
odpadów i kurzu usuwacie przy okazji wszystkie symbole życiowego niepowodzenia.
Żebym w tym momencie nie została źle zrozumiana – nie
wychwalam tego poradnika pod niebiosy, bo były momenty, w których czułam się
znudzona, kiedy pukałam się w czoło i widziałam, że to samo zdanie przerobione
na dziesięć innych zajmuje całą stronę. Jestem jednak pod wrażeniem, że w końcu
pojawiła się na rynku książka, która nie
skupia się na akcie sprzątania – bo umówmy się, czasem przysiąść i
posprzątać jest łatwo. Gorzej ze znalezieniem motywacji, ze zrozumieniem,
dlaczego przygarniamy pod swoje skrzydła niepotrzebne rzeczy, dlaczego to jest
niewłaściwe i dlaczego powinniśmy tego zaprzestać. Od tego bliska droga do
znanego wszystkim slow life czyli
cieszenia się z małych rzeczy, z gromadzenia tylko tych przedmiotów, książek,
ubrań, które rzeczywiście są nam potrzebne, to najlepsza droga do zaprzestania konsumpcji, która
wyrządziła więcej zła niż dobra (mam czasem wrażenie).
Dzięki Dan-Sha-Ri może nie staniemy się mistrzami sprzątania
(nie pozbawiajmy tytułu pani Rozenek), ale na pewno otworzymy oczy na
„posiadanie”, które nie jest kluczem do szczęścia.
Za możliwość przeczytania książki przed premierą dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.
Lubię książki nietypowe. Takie, które swoją formą i treścią
jakoś mnie zaskoczą. Które sprawią, że nie będę żałowała wydanych pieniędzy czy
spędzonego nad nimi czasu. Na szczęście bon do Empiku wygrałam, książka była na
przecenie, nic nie traciłam. Czy zyskałam? Pewnie!
„Zdobywcy oddechu” to cudowna książka przytaczająca historię
trzech mężczyzn, których łączy… Kraków. I autobus, którym podróżują, nie
wiedząc o swoim istnieniu. A dzieli prawie wszystko – Wiktor zawsze chciał być
pisarzem, ale urodziło mu się chore dziecko któremu podporządkował swoje życie;
dwudziestosiedmioletni Piotr wyprowadził się do wielkiego miasta ze względu na
swoją inność, a zaledwie o dwa lata młodszy Zbigniew twierdzi, że jego życie to
wyrób czekoladopodobny.
Nie wiem w zasadzie, co mogę o tej książce opowiedzieć. Nie
jest to typowa powieść, to na pewno, rzadko czyta się bowiem coś, co mimo braku
jakiejkolwiek akcji – bo ze świecą szukać tu kosmicznych zwrotów akcji, intryg
– tak potrafi człowieka w sobie zainteresować. Co więcej, czytając, ma się
wrażenie, że nie, to nie autor jest tym który opowiada te historie. To
bohaterowie, wszyscy w swoim imieniu, opowiadają o sobie, o życiu jakie wiodą,
o tym, co doprowadziło ich do miejsca, w którym się znajdują. O tragediach,
większych i mniejszych, dniach szczęśliwych, ludziach, którzy sprawiają że
czujemy się gorzej, o tym, jak się żyje w Polsce, o tym jak się żyje we własnym
ciele. O w s z y s t k i m.
Oczekuję szczerości, szacunku i miłości, a nie jakiejś
bezmetkowej podróbki, LOWE zamiast LOVE.
O zaletach mogłabym mówić jeszcze przez długi czas; wiele
rzeczy mi się tu podobało. Język, jakim posługuje się autor, bohaterowie,
którzy nie są niezniszczalni, a wprost przeciwnie – są zwykłymi, szarymi ludźmi
z problemami, z którymi boryka się każdy z nas. Mimo że tych przygód nie
przeżywają, a jedynie o nich opowiadają dodając do tego trochę własnej opinii,
spojrzenia na daną sprawę, to wszystko jest w jakimś stopniu wiarygodne. Nie
tylko da się ich polubić; czasem im się współczuje, czasem się kibicuje i
myśli, że hej, może można by się z nim zakumplować. Martanapisała u siebie, że „Zdobywcy
oddechu” to książka, którą się chce całą podkreślić. Ha, nie wiedziałam, że to
możliwe, ale tak, sama prawie to zrobiłam.
Tyle się mówi o miłości do bliźniego, a nie wspomina, że to miłość do
siebie jest podstawą udanego związku, udanego życia z innymi.
Stąd mój jeden, jedyny, malutki minus. Przez „większą część”
książki wszystko, co napisał autor, chłonęłam z wypiekami na twarzy.
Potakiwałam, przyznawałam rację, podkreślałam i obiecywałam sobie, że do tej
myśli to na pewno niedługo wrócę. Co nie. Tyle, że już zbliżając się ku
końcowi odnosiłam wrażenie, że pan
Kłosowicz trochę to… przegadał. To, co na początku śmieszyło, pod koniec
denerwowało, bo wyglądało tak jakby ten właśnie kawałek był napisany na siłę,
żeby jednak do czegoś tych bohaterów doprowadzić, żeby nastąpiła kulminacja
wydarzeń, tego wszystkiego, czemu towarzyszyliśmy. Takie wymuszenia widać, czuć
i to mi się b a r d z o nie podobało.
Przyczepić się jednak do czego innego nie mam, bo „Zdobywcy
oddechu” bronią się sami. Treścią, stylem i okładką, od której nie byłam w
stanie oderwać wzroku nawet, jeśli na
czytniku jest ona czarno-biała. Dlatego też, biorąc pod uwagę to, że nie jest
to nowość wydawnicza, będę ją polecała komu tylko mogę. Bo chyba warto ją
przeczytać ;)
Mitologię nordycką kupiłam i przeczytałam jakiś czas temu,
bo chyba w okolicach kwietnia czy maja, kiedy mój ówczesny promotor kazał mi
przeczytać jedną książkę, a skoro zamawiać, to przecież w pakiecie, bo co tak
jedną tylko paczką przyślą, bez sensu zupełnie. Zdecydowałam więc, że skoro
czegoś szukam, to kupię tą mitologię w końcu. I przyszła dwa dni później
(polecam @Nieprzeczytane), i zachwycałam się wydaniem, tą twardą obwolutą, tą
kolorystyką, fontem, no wszystkim zachwycałam się od pierwszego momentu.
Tyle, że ten zachwyt minął w momencie, w którym zaczęłam ją
czytać i jest mi z tego powodu cholernie smutno. C h o l e r n i e . Bo ja
uwielbiam Skandynawię i wszystko, co z nią związane; seriale, filmy, książki –
to moja bajka. Wtem okazuje się, że treść trochę broni się sama, a jednak
gdzieś z tyłu głowy miałam wrażenie, że czyta mi się to strasznie, że nie
rozumiem, o co tu chodzi, że to wszystko jakieś porąbane. Nie wiem, czy winić
za to tłumacza, który może źle odwalił swoją robotę, czy po prostu styl pisania
pana Gailmana.
Tak czy siak, z Mitologią
nordycką wiązałam straszne i wielkie nadzieje, a tu się trochę jakby
zawiodłam. Nie skończyłam jej, może kiedyś mi się to uda. Na razie w odstawkę,
wraz ze smutkiem i wielkim zawodem.
Jestem Ola, mam 24 lata, czytam, piszę, chodzę z głową w chmurach i większość rzeczy obracam w żart. Jeśli chcesz dowiedzieć się o mnie więcej, kliknij o tutaj