Lubię książki nietypowe. Takie, które swoją formą i treścią
jakoś mnie zaskoczą. Które sprawią, że nie będę żałowała wydanych pieniędzy czy
spędzonego nad nimi czasu. Na szczęście bon do Empiku wygrałam, książka była na
przecenie, nic nie traciłam. Czy zyskałam? Pewnie!
„Zdobywcy oddechu” to cudowna książka przytaczająca historię
trzech mężczyzn, których łączy… Kraków. I autobus, którym podróżują, nie
wiedząc o swoim istnieniu. A dzieli prawie wszystko – Wiktor zawsze chciał być
pisarzem, ale urodziło mu się chore dziecko któremu podporządkował swoje życie;
dwudziestosiedmioletni Piotr wyprowadził się do wielkiego miasta ze względu na
swoją inność, a zaledwie o dwa lata młodszy Zbigniew twierdzi, że jego życie to
wyrób czekoladopodobny.
Nie wiem w zasadzie, co mogę o tej książce opowiedzieć. Nie
jest to typowa powieść, to na pewno, rzadko czyta się bowiem coś, co mimo braku
jakiejkolwiek akcji – bo ze świecą szukać tu kosmicznych zwrotów akcji, intryg
– tak potrafi człowieka w sobie zainteresować. Co więcej, czytając, ma się
wrażenie, że nie, to nie autor jest tym który opowiada te historie. To
bohaterowie, wszyscy w swoim imieniu, opowiadają o sobie, o życiu jakie wiodą,
o tym, co doprowadziło ich do miejsca, w którym się znajdują. O tragediach,
większych i mniejszych, dniach szczęśliwych, ludziach, którzy sprawiają że
czujemy się gorzej, o tym, jak się żyje w Polsce, o tym jak się żyje we własnym
ciele. O w s z y s t k i m.
Oczekuję szczerości, szacunku i miłości, a nie jakiejś bezmetkowej podróbki, LOWE zamiast LOVE.
O zaletach mogłabym mówić jeszcze przez długi czas; wiele
rzeczy mi się tu podobało. Język, jakim posługuje się autor, bohaterowie,
którzy nie są niezniszczalni, a wprost przeciwnie – są zwykłymi, szarymi ludźmi
z problemami, z którymi boryka się każdy z nas. Mimo że tych przygód nie
przeżywają, a jedynie o nich opowiadają dodając do tego trochę własnej opinii,
spojrzenia na daną sprawę, to wszystko jest w jakimś stopniu wiarygodne. Nie
tylko da się ich polubić; czasem im się współczuje, czasem się kibicuje i
myśli, że hej, może można by się z nim zakumplować. Marta napisała u siebie, że „Zdobywcy
oddechu” to książka, którą się chce całą podkreślić. Ha, nie wiedziałam, że to
możliwe, ale tak, sama prawie to zrobiłam.
Tyle się mówi o miłości do bliźniego, a nie wspomina, że to miłość do siebie jest podstawą udanego związku, udanego życia z innymi.
Stąd mój jeden, jedyny, malutki minus. Przez „większą część”
książki wszystko, co napisał autor, chłonęłam z wypiekami na twarzy.
Potakiwałam, przyznawałam rację, podkreślałam i obiecywałam sobie, że do tej
myśli to na pewno niedługo wrócę. Co nie. Tyle, że już zbliżając się ku
końcowi odnosiłam wrażenie, że pan
Kłosowicz trochę to… przegadał. To, co na początku śmieszyło, pod koniec
denerwowało, bo wyglądało tak jakby ten właśnie kawałek był napisany na siłę,
żeby jednak do czegoś tych bohaterów doprowadzić, żeby nastąpiła kulminacja
wydarzeń, tego wszystkiego, czemu towarzyszyliśmy. Takie wymuszenia widać, czuć
i to mi się b a r d z o nie podobało.
Przyczepić się jednak do czego innego nie mam, bo „Zdobywcy
oddechu” bronią się sami. Treścią, stylem i okładką, od której nie byłam w
stanie oderwać wzroku nawet, jeśli na
czytniku jest ona czarno-biała. Dlatego też, biorąc pod uwagę to, że nie jest
to nowość wydawnicza, będę ją polecała komu tylko mogę. Bo chyba warto ją
przeczytać ;)



Brak komentarzy:
Prześlij komentarz