Mitologię nordycką kupiłam i przeczytałam jakiś czas temu,
bo chyba w okolicach kwietnia czy maja, kiedy mój ówczesny promotor kazał mi
przeczytać jedną książkę, a skoro zamawiać, to przecież w pakiecie, bo co tak
jedną tylko paczką przyślą, bez sensu zupełnie. Zdecydowałam więc, że skoro
czegoś szukam, to kupię tą mitologię w końcu. I przyszła dwa dni później
(polecam @Nieprzeczytane), i zachwycałam się wydaniem, tą twardą obwolutą, tą
kolorystyką, fontem, no wszystkim zachwycałam się od pierwszego momentu.
Tyle, że ten zachwyt minął w momencie, w którym zaczęłam ją
czytać i jest mi z tego powodu cholernie smutno. C h o l e r n i e . Bo ja
uwielbiam Skandynawię i wszystko, co z nią związane; seriale, filmy, książki –
to moja bajka. Wtem okazuje się, że treść trochę broni się sama, a jednak
gdzieś z tyłu głowy miałam wrażenie, że czyta mi się to strasznie, że nie
rozumiem, o co tu chodzi, że to wszystko jakieś porąbane. Nie wiem, czy winić
za to tłumacza, który może źle odwalił swoją robotę, czy po prostu styl pisania
pana Gailmana.
Tak czy siak, z Mitologią
nordycką wiązałam straszne i wielkie nadzieje, a tu się trochę jakby
zawiodłam. Nie skończyłam jej, może kiedyś mi się to uda. Na razie w odstawkę,
wraz ze smutkiem i wielkim zawodem.



Brak komentarzy:
Prześlij komentarz