Ostatnio wzięło mnie na oglądanie filmów. Nie wiem czemu, bo
wiecie, że ja do filmów to tak meh. Zabrać się za oglądanie, włączyć coś – to
minie rok, zanim się zdecyduję. Później zazwyczaj oglądam i przepadam, a
później chętnie bym każdego sadzała przed komputerem i mówiła „już teraz zaraz
siadaj i oglądaj ko-nie-cznie!”. Tak to już ze mną jest.
Nie przedłużając.
O 6 years pisałam
w poście o filmach na lato. Kiedy to było. Dawno i nieprawda. Film odpaliłam
niedawno i mam w sobie tyle sprzecznych emocji związanych właśnie z nim, że
wohoho. Po pierwsze, bardzo kojarzy mi się z Like crazy, w sensie opowiadanej historii i tego, jak to jest
opowiadane. Główni bohaterowie są parą studentów z sześcioletnim
doświadczeniem. Studia się jednak kończą i okazuje się, jakoś tak mimochodem i
między wierszami, że każdy z nich ma jakieś inne plany na przyszłość. No i tu
pojawia się problem – jak to zrobić. Czy się rozstać, czy zostać ze sobą, czy
wyrzec się marzeń, czy wyrzec się tej miłości, no bo 6 lat do czegoś zobowiązuje.
Komedia, niby romantyczna, trochę słodko-gorzka, z pewnością warta obejrzenia
(choćby po to żeby sobie popatrzyć na aktorów, którzy są całkiem całkiem) ;)
Pierwszy śnieg
kiedyś czytałam, w sumie nie pamiętam kiedy i może dzięki temu film oglądało mi
się sto razy lepiej bo bez świadomości, co zostało zepsute, pominięte czy
zaniedbane. Jedyną rzeczą, jaka mi się tu rzucała w oczy i strasznie mnie
denerwowała, ale to tak bardzo strasznie i tragicznie, to fakt, że film, na
podstawie norweskiej książki – zrobili Amerykanie, obsadzając w nim
amerykańskich aktorów mówiących po amerykańsku, i no na litość, akcja dzieje
się w Oslo, ale wszystkie komputery, ekrany telefonów – wszystko w języku
angielskim! No szlag mnie trafiał gdy na to patrzyłam, i gdy tego słuchałam. Do
całości się jednak nie mogę przyczepić, bo Pierwszy
śnieg ma wszystko to, czego wymagam
od dobrego filmu kryminalnego. Jest śnieg, jest ciemno i ponuro, a rozwiązanie
zagadki mnie zaskakuje. Oglądać!
Z kolei Moanę poleciła
mi współlokatorka mówiąc, że to bajka którą trzeba obejrzeć. Choć oglądałam ją
na raty, nie wiem w sumie czemu, w końcu udało mi się ją dokończyć. Jest o
dziewczynce, która chce ocalić wyspę, na której mieszka, od zagłady. Nikt nie
może tego zrobić, tylko ona – inni się trochę boją, przeciwstawiać „czarnym
mocom”, a dziewczynka, Vaiana, ma odwagę i próbuje to zrobić. Wychodzi czasem
śmiesznie, czasem strasznie – niebezpieczeństwo za niebezpieczeństwem – koniec
końców, wiadomo, to bajka. Jest dużo kolorów, dużo mądrych myśli, aż w końcu
fajne piosenki, które chodzą za człowiekiem, oj chodzą. I wcale z tej głowy
wyjść nie chcą, co jest chyba dobrą rekomendacją- przecież wszyscy jesteśmy
wciąż, mimo swojego wieku, dziećmi ;)
O Listach do M. 3 krążą
bardzo sprzeczne opinie, więc chciałam tylko w jednym zdaniu powiedzieć, albo w
dwóch, że jeśli nie bierze się tego filmu na poważnie (jak większości polskich
produkcji) to jest to bardzo fajna, przedświąteczna opowieść, taka, którą
chętnie się za rok w grudniu obejrzy z powrotem. Warto iść choćby dla
Malajkata, który jest po prostu tak dobry, i kochany, i tak by się go chciało
tulić i pocieszać (szczególnie gdy ubiera ten sweterek), że ja już nawet nie
mówię i nie zdradzam więcej. Cierpiało me serce z powodu nieobecności Stuhra,
ale to tylko przez chwilę, bo kiedy na ekranie pojawił się Szczepan vel
Adamczyk to stwierdziłam, że okej, wybaczam panie Macieju, mimo wszystko jest
dobrze. Więc nie sugerujcie się, że to jakaś tragedia jest, ten film, bo nie
jest. Jedynki nie przebije, o dwójce możecie zapomnieć, trójka ma się całkiem
nieźle.
W międzyczasie obejrzałam jeszcze dokument o Banksym na
Netflixie (Saving Banksy), i
zastanawiam się, czy to już starość, zdziczałość czy może zawód kulturoznawcy
się jakoś we mnie odzywa. Tak czy siak jestem przerażona, bo mi się podobał.
Zdjęcia pochodzą z imdb.com. Zdjęcie Listów do M3 pochodzi stąd.







Brak komentarzy:
Prześlij komentarz