Obiecałam sobie w zeszłym roku, że obejrzę więcej filmów. Że
nie wykorzystam znów wymówki pod tytułem: jezu, wolę serial. Obietnicy jako
tako dotrzymałam, a że pisanie o książkach chwilowo mi nie idzie, to dzisiaj
trochę właśnie o tych filmach Wam opowiem 😉 Może
znajdziecie tu coś dla siebie.
Zacznę może od
dokumentów, do których trudno mi się było przekonać może dlatego, że kojarzyłam
ten gatunek z Discovery Channel i nużącym głosem Krystyny Czubówny 😊
Na pierwszy ogień niech idzie Gaga: Five Feet Two, czyli
dokument o Lady Gadze, a w zasadzie Stefani Joanne Angelinie Germanottcie. Uff,
podołałam wymówieniu jej imienia, a było trudno. Film spodobał mi się przez
to/dzięki temu (dowolne wykreślić), że wiecie, łatwo jest powiedzieć „co za
wariatka ubiera się w takie stroje”, trudniej ogarnąć, że to jest jej sceniczna
wersja siebie, a tam gdzieś pod tymi tonami kostiumów kryje się normalny
człowiek z krwi i kości. Taki, co go bolą plecy, co się stresuje i co ma
problemy, a nie życie usłane różami (każdy by tak chciał). W tym wszystkim Gaga
wydała mi się na maksa autentyczna, i chyba jakoś ją bardziej polubiłam. A
scena, w której przychodzi do Walmartu bodaj zobaczyć, czy sprzedają jej płytę…
Bezcenne!

Trochę mniejszym optymizmem pałam do Minimalism. A documentary about the important things, gdzie
bohaterowie, a w zasadzie prekursorzy opowiadają o tym, że mniej znaczy lepiej,
i ja może bym to zrozumiała, tylko z kolei nie lubię takiego popadania ze
skrajności w skrajność. Rozumiem ideę posiadania mniej rzeczy, jednak bytowanie
z jedną torbą dobytku jest dla mnie po prostu głupie. Trochę się męczyłam
ciągle wysłuchując, że jak wyrzucę to i to, że jak przestanę się przejmować tym
i tym to na milion procent zrobi mi się
lepiej. No nie wiem. Sam film jest ciekawy, można sobie przynajmniej jakąś
sensowną opinię na temat tego właśnie minimalizmu wyrobić.

Z polskich filmów widziałam w tym roku Plan B. Kingi
Dębskiej i mam odnośnie niego mieszane uczucia. Miałam nawet napisać o nim
osobny post ale szybko zmieniłam zdanie. Wydaje mi się, że jak na tak krótki
film ilość opowiedzianych historii jest zbyt duża. Żadnej z bohaterek nie
towarzyszyliśmy zbyt długo, to jest nie mieliśmy szansy wżyć się w ich sytuację
i jakoś bardziej zacząć je odczuwać. Również brakuje mi tu jakiegoś
solidniejszego zakończenia, wytłumaczenia dalszych losów bohaterów, ale może to
był taki zamysł. Tak czy siak, pomysł na to by opowiedzieć o tym, jak los jest
przewrotny i jak mimo pozoru szczęścia wszystko jest kruche, a posiadanie planu
B czasem jest koniecznością – spisał się ekstra. Warto zobaczyć, ale nie w
kinie.

Nie mogło zabraknąć również Pitbulla, bo ja chciałam
powiedzieć, że Dorociński. Zaraz za nim Doda, która no po prostu przeszła samą
siebie, zagrała w filmie pierwsze skrzypce i pojawiaj się częściej na ekranie. Trochę przeraziła mnie pustka na
kinowej sali (okej, sorry za dość nietypową porę dnia, I’m a student), ale
chociaż mogłam się śmiać bez poczucia, że niszczę komuś seans. Strzelanie,
hajs, Doda, Dorociński, trochę brakowało mi Gebelsa, ale jestem totalnie na
tak. Musicie zobaczyć, Wegeta Pasikowskiemu nawet do palców u stóp nie sięga.
Teraz w szybciutkim tonie o filmach Oscarowych, które z
powodu choroby udało mi się obejrzeć dopiero po rozdaniu nagród, ale nie ma
tego złego – seanse w kinach studyjnych były nawet i fajniejsze (nie licząc tej
jednej malutkiej sali w Arsie, w której myślałam, że dostanę zawału, taka była
mała).

Call me by your name
powinien obejrzeć każdy. W sensie: północne Włochy, lato 1983 roku, to już
powinno mówić samo za siebie. Każdy element tego filmu gra człowiekowi na
emocjach. Od bohaterów i aktorów się w nich wcielających (och,Timothee…),
poprzez scenografię, widoki, muzykę i… tematykę, bo to chyba najważniejsze. Call me by your name niszczy od
pierwszej minuty do ostatniej, rozwala człowieka na kawałki i ma taki klimat,
którego się nigdy nie zapomni i którego chyba żaden film na razie nie jest w
stanie przebić. Choć tu jeszcze chciałam dodać, że książka jest jeszcze
bardziej rewelacyjna (bo przemyślenia Elio, głównego bohatera) i ją również
totalnie warto przeczytać (najlepiej po angielsku, bo te wszystkie myśli
przetłumaczone na polski, meh).

Oglądałam również Lady
Bird i jakby nie do końca rozumiem zachwyty. W sensie, po Oscarowym filmie,
w porównaniu do wszystkich innych, które dane mi było zobaczyć, spodziewałam
się jakiegoś wow. W zamian dostałam film o dorastaniu w takiej a nie innej
rodzinie, i chociaż z niektórymi problemami każda nastolatka w wieku
dojrzewania mogłaby się utożsamić to nie wiem. Czegoś mi brak. Poprawny, ładnie
zrobiony, z fajną muzyką w tle ale chyba nic więcej… Nie wiem, nie ma tu ani przełomowych
wydarzeń, ani szalonych zwrotów akcji… No nuda trochę. A także zmarnowany
potencjał (według mnie).

Na I, Tonya
wybrałam się do kina z koleżanką, w sumie nie wiedząc na co się szykuję. Film
opowiada historię łyżwiarki figurowej Tonyi Harding, która w 1994 została
uwikłana w incydent, w którym zostaje ranna jej rywalka. Film, a raczej
reportaż czy dokument opowiada więc tą burzliwą historię, która serio daje do
myślenia. O tym, jak bardzo własna rodzina może człowieka pogrążać, jak trudno
jest dojść na szczyt a jak łatwo z niego spaść i w zasadzie, że jeżeli umiesz
liczyć to licz na siebie, bo ludzie zawodzą. Z kolei miłość jest beznadziejna,
a najbardziej pomogą ci ludzie na pozór dla ciebie obcy. Nie znałam tej
łyżwiarki, nie wiedziałam, o co chodzi, a po seansie musiałam zrobić research.
To chyba dobrze świadczy. Poza tym – Sebastian Stan. Dla wielu to powód do
tego, by kupić bilet. Jestem pod ogromnym wrażeniem.

Jednak filmem, który wywarł na mnie największe wrażenie jest
Three Billboards Outside Ebbing,
Missouri, czyli historia zrozpaczonej śmiercią córki matki, która nie podda
się, dopóki nie odnajdzie mordercy. Skoro policja zawodzi, kobieta bierze
sprawy w swoje ręce i… Dzieją się różne dziwne, straszne rzeczy.
Małomiasteczkowość, która wylewa się z każdego roku, bohaterowie, „dobrzy
ludzie”, którym wydaje się, że wiedzą lepiej a jednak niekoniecznie i w końcu
ta niezłomna kobieta, która poświęca życie swoje, swojego syna po to, by
dowieść prawdy. Za wszelką cenę. Kreacje bohaterów – miazga. Zasłużone dwa
Oscary. Chociaż o takich portretach
głupio mówić, że są super, to taki właśnie jest ten film. Smutny, dobijający,
ostateczny, wbijający w fotel. Dawno nie widziałam czegoś tak dobrego.
W tak zwanym międzyczasie dodałam na Netflixie tyle rzeczy „do
obejrzenia”, że ja naprawdę średnio widzę moją obronę (bo ponoć trzeba bronić
pracę, a ja dopiero/aż mam jej już połowę). Niemniej, kto by się teraz tym
przejmował, prokrastynacja rządzi się przecież swoimi prawami. Ahoj!