Wielką, ogromną wręcz miłością darzę kraje skandynawskie. Co
ja gadam, przecież wszyscy już to wiecie. Lubię też, choć w sumie nie zawsze,
czytać książki z poleceń innych ludzi. Niekoniecznie sugeruję się recenzjami i
ocenami, bo przecież to każdy ma inny gust.
Niemniej.
„Hen. Na północy Norwegii” to książka z którą miałam taki
problem: z jednej strony chciałam czytać i czytać, wkręcać się w historię coraz
głębiej, z drugiej zaś wiedziałam, że im szybciej będę czytać tym… szybciej ją
skończę. A to już było – i nadal jest – trudne do przyswojenia, jeśli wziąć pod
uwagę jakość lektury.
Finnmark to garstka ludzi, ryby i renifery, kamień na kamieniu, bezwzględne morze, zimne lato, surowa zima i wiatr, który mąci świadomość.
Zdanie, które znalazłam na jednej z pierwszych stron
powieści jest dla mnie idealnym streszczeniem tego, o czym tak naprawdę „Hen.
Na północy Norwegii” jest. Bo tak samo jak w przypadku „Kropek”, jest tu mowa o
wszystkim. O bezwzględnych zimach, mrozach, ludzkiej życzliwości albo jej
braku, śmierci, biedzie, kłótniach i sporach ciągnących się przez lata. O
uprzedzeniach, kulturach niby tak sobie bliskich, a jednak tak od siebie
dalekich. Dzięki temu reportażowi miałam możliwość przeniesienia się do
Norwegii, tak naprawdę nie ruszając się z łóżka.
Teraz w planie mam zdobycie „Białe. Zimna wyspa Spitsbergen”
bo pani Ilona Wiśniewska skradła moje serce. A Wasze? ;)
*Nie muszę chyba mówić że książka okraszona jest tak
wspaniałymi zdjęciami, ilustracjami, że moje oczy niejednokrotnie wyszły z
orbit?



Brak komentarzy:
Prześlij komentarz